HAZMAT MODINE – „Bahamut” i „ Cicada” czyli dwa albumy
To był chyba koniec roku 2007. Troszkę mnie pamięć zawodzi, ale jakoś wtedy za namową koleżanki posłuchałem Nowojorczyków kryjących się pod nazwą Hazmat Modine. Słuszne to było namawianie! Oj słuszne! Płyta poszła w głąb odtwarzacza i popłynęły pierwsze dźwięki. Z utworu na utwór moje zauroczenie stawało się coraz większe. Bardzo interesujące aranżacje: dwie harmonijki (chromatyczna i diatoniczna), grające brawurowo tak unisona jak i partie solowe. Zamiast basu tuba, rozmaite bębny, do tego jazzujaca gitara i takież saksofony oraz trąbka Pameli Flaming. Nieskażony przedwojenny blues i jazz mieszający się z calypso, ska, muzyką Bałkanów, muzyką klezmerską, oraz tą z Bliskiego Wschodu. To połączenie tworzy coś co brzmi ponadczasowo i jednocześnie pierwotnie, a co ważne nie jest podobne do niczego co znałem wcześniej. Hazmat Modine opierają się na muzycznych wizjach Wade Schumana, wirtuoza harmonijki i znakomitego wokalisty. Wspierają go wybitni muzycy. Instrumentarium obejmuje różne, często egzotyczne instrumenty, w tym dziwaczne dęciaki (otaven, normaphone, duduk, seng), banjitar, gitarę hawajska i cala masę innych różności a także te bardziej tradycyjne, o których wspomniałem wcześniej. W roli gościa pojawia się Tuvan śpiewak gardłowy związany z legendarnymi Huun-Huur-Tu, który swoimi wielogłosami dodaje utworom szamańskiego zabarwienia. Hazmat Modine są niekonwencjonalni pod każdym względem. Jednak mimo eklektyzmu i eksperymentatorstwa ich sztuka jest bardzo przyjazna dla słuchacza. Może to wszechobecność pierwiastka bluesowego i niebywałego swingowania powoduje, że ta muzyka jest aż tak porywająca. „Bahamut” to jeden z najlepszych debiutów płytowych jakie było mi dane usłyszeć. Z wielkim przekonaniem zapraszam wszystkich na na wskroś nowoczesną lekcję etnomuzykologii u podstaw której leży blues i jazz w swej tradycyjnej postaci. Teraz przyszła kolej na ich najnowszy album z 2011 roku Cicada. Bezsprzecznie są jednym z oryginalniejszych zespołów w Nowym Jorku, choć najnowszy album w moim odczuciu nie jest tak nowatorski jak debiut. Mamy oczywiście charakterystyczne dla nich połączenie bluesa, reggae, muzyki klezmerskiej i cygańskiej a nawet pewne zabarwienie country. Jednak to co dominuje na Cicadzie to soul odwołujący się raz do dokonań legendarnych War, raz do brzmienia wytwórni Stax, ze wskazaniem na Otisa Reddinga. Zresztą znamiennym jest sięgniecie przez Wade Schurmana i jego kolektyw po jeden z flagowców Reddinga jakim jest „I’ve Been Lonely For So Long”. Podobnie jak na pierwszym albumie nie brakuje pojedynków harmonijkowych Wade Schumana i jego sparing partnera Billa Barretta, ale tym razem są one bardziej zwarte. Nie zabrakło też funkującej tuby Josepha Daley’a. Gitarzyści Michael Gomez i Pete Smith, trębaczka Pam Fleming, perkusista Rich Huntley stają na wysokości zadania. Znamienici goście w postaci Kronos Quartet, Natalie Merchant i Gangbe Brass Band nie są marketingowym dodatkiem, lecz faktycznie wnoszą własne ja. Mieszanie gatunków, wykorzystanie instrumentów, takich jak sheng, claviola ,cymbały rumuńskie do tego nośne kompozycje powodują, że płyta magnetyzuje. Zastanawiam się który z albumów wyżej cenię. Debiutancki Bahamut czy najnowszy Cicada? Odpowiedź nie jest prosta. Bahamut poraził mnie nowatorstwem , natomiast Cicada kompozycjami i soulowością pomimo swojej jak na Hazmatów tradycyjności. Fakt faktem Hazmat Modine wydał w roku 2011 świetny krążek!
Robert Lenert